Whitman długo nie wracał. A może się zgubił? Czasami mam szczere wątpliwości jeśli chodzi o umiejętności tego człowieka. Noga tak jakby już mniej bolała, więc postanowiłam go poszukać, może rzeczywiście coś mu się się stało i potrzebuje pomocy.
Zaczęłam schodzić w głąb wyspy, lecz tym razem patrzyłam pod nogi. W pewnym momencie dotarły do mnie krzyki Whitmana. A jednak żyje - pomyślałam. Zaczęłam podążać śladem jego głosu. Głucha nie jestem, a mimo to stale coś do mnie krzyczał. Ponoć znalazł coś fascynującego, wartego uwagi - szczerze mówiąc, nie podobało mi się i nie ważne co to było.
Miejsce, które odkrył przykuło moją uwagę. Przede mną znajdowały się ogromne długowieczne wrota z dość ciekawą symboliką. Tyle, że farba była... świeża. Miałam pewne przypuszczenia, ale przecież nie, to nie mogła być prawda. Wzięłam swój czekan i wraz z doktorem unieśliśmy przy pomocy tamtejszego mechanizmu bramę. Po przekroczeniu jej progu natychmiast się zamknęła. Przypadek? Nie sądzę, tu naprawdę dzieją się dziwne rzeczy. Miałam wrażenie, że cała wyspa na nas poluje. To tak jakby nienawidziła obcych, jakby nie chciała żebyśmy tu byli, ale do cholery przecież to tylko wyspa, ona nie może czuć!
Oczom ukazały się nam długie idące w górę kilkusetletnie schody. To zapewne pozostałości po jakimś mieście? Możliwe. Była to jedyna droga i nie wiem dlaczego Whitman palił się by iść naprzód. Znów miałam złe przeczucia - bezpiecznie trzymałam się delikatnie z tyłu. Po drodze mijaliśmy bardzo stare fragmenty ruin, pozostałości dawnej cywilizacji, posągi i kawałki architektury. Obserwowałam wszystko dokładnie, wyłapywałam każdy szczegół. Im bliżej byliśmy nieznanego celu, tym bardziej się niepokoiłam.
Nagle prawie wpadłam na doktora. Zafascynowana wszystkim wokół nie zauważyłam, że dotarliśmy na szczyt. Wiedziałam, miałam przeczucia, pewne przypuszczenia, instynkt mi to podpowiadał a jednak mnie zamurowało, nie dowierzałam. Przed nami ukazała się kapliczka, której głównym fragmentem był sporych rozmiarów, piękny posąg królowej Himiko. My naprawdę trafiliśmy na Yamatai! Ale tego co tu się dzieje nie potrafiłam wytłumaczyć. Przed figurą władczyni paliły się świece. Ktoś nadal czci jej cześć, ale po co? Kim są Ci ludzie i czego od nas chcą?
Zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować, zaatakowano nas. Akcentem przypominali Rosjan, ale skąd by się tu wzięli? Tyle pytań i żadnej odpowiedzi. Wyciągnęłam strzałę, wzięłam łuk do ręki wycelowałam, ale ich było więcej. Krzyczałam na Whitmana, przecież miał broń, mógł coś zrobić, a ten kretyn najzwyczajniej w życiu się poddał i kazał prowadzić do przywódcy. Zabrano mi broń, związano ręce, byłam bezsilna. W duchu klęłam na Whitmana, ale już nic nie mogłam zrobić.
Zaprowadzili nad do innych więźniów - części załogi Endurance. Byli związani, zakneblowani, klęczeli i czekali jak na wyrok. Jeden z nich wykorzystując skupienie uwagi oprawców na nas - zaatakował, krzyczał żebyśmy uciekali, ale zanim zdążyłam zrozumieć co się dzieje leżałam już na ziemi, a on... nie żył. Oberwałam, miałam związane z tyłu ręce i poczucie bezradności - znowu... Whitman tradycyjnie gdzieś się ulotnił, a jeden z nich - Vladimir kazał mi się nie ruszać w przeciwnym wypadku zginę.
Myślał, że jestem na tyle głupia? Nie zamierzałam czekać na śmierć. Wykorzystując ukształtowanie terenu zaczęłam uciekać. Chowałam się za skałami, unikałam straży, która była zatrudniona do łapanki. Szukali mnie - mieli już świadomość, że uciekłam. Musiałam być jak duch, nie mogli mnie zauważyć. Serce waliło niewyobrażalnie. Czułam strach, który jednocześnie napędzał mnie do działania. Wszystko wokół płonęło. Ci ludzie byli nienormalni, ich celem (a może rozrywką) było zabijanie - demony w ludzkiej skórze. Wreszcie udało mi się schronić w jakiejś chatce. Jeszcze tu nie dotarli. Musiałam działać, myśl Laro, myśl! Kątem oka dostrzegłam mijający mnie cień. To Vladimir. Przeszedł obok, był tak blisko. Wołał mnie. Wszyscy mnie szukali. Nagle dostrzegłam jak zawraca. W międzyczasie mówił jakby wierszem, że nikt nie będzie go ośmieszać, nic się przed nim nie ukryje. Odwróciłam wzrok. Błagałam, żeby tylko mnie nie zauważył, żeby tylko nie zobaczył, że tu jestem.
Zaklął i kazał mi wyjść. Powiedział, że teraz dopiero pożałuje. Nie miałam żadnego wyjścia, byłam nadal związana. Stanęłam naprzeciw niego, chwycił mnie mocno i pchnął na zbite deski imitujące jedną ze ścian pomieszczenia, w którym się schowałam. Podszedł do mnie, złapał za szyję, nie do wiary - zaczął się do mnie dobierać. Krzycząc odgryzłam mu kawałek ucha i odepchnęłam mocno od siebie - zawył z bólu, chwycił mnie za ubranie i wtedy kopnęłam go w krocze. Upadliśmy na ziemię. W tym samym momencie dostrzegliśmy, że wypadła mu broń. Byłam związana, ale rzuciłam się ku niej. Chwyciłam ją mocno oburącz, odbezpieczyłam i strzeliłam - szlag!, nie trafiłam. Vladimir rzucił się na mnie, próbował wyrwać mi pistolet. Szamotaliśmy się przez chwilę, która wydawała się wiecznością. Nie wiedziałam co zrobić, bałam się, ciężar jego ciała uniemożliwiał mi oddychanie. Przecież nie mogłam tak zginąć. Strzeliłam! Nabój przeszył głowę mojego przeciwnika. Wciąż na mnie leżał, ale... już nie żył. Jego twarz była zmasakrowana, cała zakrwawiona. Zrzuciłam go z siebie. Nie mogłam uwierzyć w to, co zrobiłam - zabiłam człowieka i wcale nie przyszło mi to z trudem. Może dlatego, że chciałam go zabić, musiałam, przecież był złym człowiekiem, inaczej on zabił by mnie.
Podniosłam się - wstałam i upadłam na kolana. Zakryłam twarz rękami, zaczęłam płakać. Nie chciałam, ale nie mogłam tego powstrzymać. Strzał na pewno dał sygnał innym. Musiałam uciekać. Zabrałam pistolet, łuk, strzały. Po drodze trafiłam na dwa patrole. Było ich łącznie może 5-6 osób. Nigdy nie sądziłam, że będę wykorzystywać swoją pasję do zabijania. Wzięłam do ręki łuk i po cichu eliminowałam, ludzi którzy stali mi na drodze (o ile można porównywać ich do czegoś co ludzkie). To był jakiś horror, głupia nierealna gra. To wszystko nie mogło dziać się naprawdę! A jednak..
Nagle odezwał się Roth. Radio zaskrzeczało i powiadomiło strażnika na skale będącego nade mną. Spuścił ze skarpy zwijaną drabinę i zaczął schodzić - wiedziałam, że idzie po mnie. Prawą ręką sięgnęłam po strzałę. W lewej już mocno ściskałam łuk. Wycelowałam w niego, wstrzymałam oddech. Widziałam jak schodzi po drabinie. Wydawać by się mogło, że ta chwila trwała wiecznie. Napięłam cięciwę - oddałam strzał. Wzrokiem śledziłam tor lotu strzały świstem przeszywającej powietrze, która przebiła ciało napastnika. Spadając z drabiny wydał z siebie zduszony okrzyk. Upadł z 15 metrów, nie miał szans przeżyć. Musiałam iść dalej, najważniejsze to się nie zatrzymywać. Droga wiodła tylko w jednym kierunku - na górę. Zaczęłam się wspinać po drabinie, miałam już dość, ale to wcale nie był koniec. Obawiałam się kolejnych patroli. Nie mogłam się zatrzymywać, nie teraz...
_Lara Croft